Relacje

Olimpijskie cuda – 3 nietuzinkowych bohaterów igrzysk w Tokio

Nikt ich nie znał. Nikt w nich nie wierzył. Wielu zlekceważyło. Oni poświęcili wszystko, by odnieść sukces i na przekór wszystkim zostali bohaterami, którzy w Tokio na stałe zapisali się w historii igrzysk olimpijskich.

Anna Kiesenhofer – zwycięstwo na przekór nowoczesnemu sportowi

Jej zwycięstwo jest jednym z najbardziej nieprawdopodobnych i spektakularnych zwycięstw w historii kolarstwa. Spektakularne, bo po ucieczce już na początku wyścigu.

Trasa olimpijskiego wyścigu kolarskiego kobiet liczyła 137 km. Byłą uboższą w liczbę podjazdów wersją trasy dla mężczyzn. Oni dzień wcześniej stoczyli pasjonującą walkę o zwycięstwo. Ten wyścig był piękny, ale to ten następnego dnia wysadził kibiców z foteli.

Już po starcie uformowała się ucieczka. To w kolarstwie normalka. Słabsi kolarze szukają szansy na „pokazanie się”. Potem zwykle peleton, jak lewiatan, w odpowiednim momencie je połyka. W ucieczce było najpierw pięć zawodniczek, potem zostały trzy: Austriaczka Anna Kiesenhofer, Izraelka Omer Shapira i Polka Anna Plichta. Pierwsze dwie były jedynymi reprezentantkami swoich krajów. Na wyścigu olimpijskim liczba zawodniczek z jednego kraju jest zależna od miejsca danego państwa w rankingu unii kolarskiej. Nie miały wsparcia nikogo z drużyny, a kolarstwo to sport drużynowy. W wyścigach kilka zawodniczek z jednej reprezentacji lub jednej grupy kolarskiej, pracuje na sukces swojej liderki. Uciekinierki musiały więc współpracować na trasie, by przetrwać. I wspólnie wypracowały 10 minut przewagi nad peletonem.

Współpraca skończyła się na ostatnim dużym podjeździe – 41 km przed metą. Austriaczka zaatakowała i zaryzykowała. Jechać taki dystans samotnie to wielkie wyzwanie. Trzeba samemu pokonać nierówności terenu, wiatr i przede wszystkim własne słabości. Ale Anna Kiesenhofer specjalizuje się w jeździe indywidualnej na czas. Start co pół minuty i jazda do mety ile „fabryka dała”. Anna jechała, a im bliżej mety była, tym większe było zdumienie wszystkich kibiców. To nie miało prawa się udać, ale ona dała radę!

Nieprawdopodobne jest to, że nie byłoby to możliwe, gdyby była komunikacja radiowa jak w normalnych wyścigach. Dyrektor techniczny, jadący w samochodzie z tyłu wyścigu, poinformowałby swoją grupę o ucieczce, jej stanie osobowym i przewadze jaką ma. Zaordynowałby atak w odpowiednim momencie. Faworytkami były Holenderki. Były typowane nie tylko do złota, ale nawet do trzech medali w tym wyścigu. Miały najmocniejszy zespół, ale nie miały informacji o przebiegu wyścigu. Nie wiedziały, że ucieczka odjechała na 10 minut. Gdyby wiedziały, nie dopuściłyby do tego. W czasie wyścigu rozpaczliwie próbowały szukać informacji nawet u kamerzystów relacjonujących zawody na motorach. Bezskutecznie.

W końcu nie doliczyły się Austriaczki. One w ogóle nie wiedziały, że ona jedzie (nie jest w żadnej grupie zawodowej), nie zauważyły więc jej braku i NIE WIEDZIAŁY, że ona jest z przodu. Holenderki nie spieszyły się więc z pościgiem. Były przekonane, że gdy dogonią Polkę i Izraelkę, będą na czele. Gdy druga na metę wjechała Annemiek Van Vleuten, w geście triumfu uniosła ręce do góry. Po chwili wszystkie Holenderki dowiedziały się, że pierwsza była Austriaczka. Ich miny były bezcenne.

„Nikt nie spodziewał się, że wyjadę stąd z dobrym wynikiem. Nawet ja nie bardzo w to wierzyłam. Przez ostatnie półtora roku skupiałam się tylko na tym wyścigu. Nie myślałam, że zdobędę złoto, nie myślałam, że mam jakąkolwiek szansę. Poświęciłam bardzo dużo temu wyścigowi, licząc na dobry wynik. Dla mnie wynikiem byłoby 25. miejsce, więc poświęcałam wszystko, aby wywalczyć to 25. miejsce. Wygrana to coś niesamowitego”

– powiedziała na mecie mistrzyni olimpijska, po tym jak przez kilka minut po zakończeniu wyścigu walczyła ze zmęczenia o każdy oddech.

Against modern sport – Anna Kiesenhofer wygrała na przekór zasadom nowoczesnego sportu. Pokonała system, a w zasadzie system pokonał się sam. Ona miała siłę, by to wykorzystać.


Dawid Tomala – pół-amator który pognał na maksa

Dzięki sukcesom Roberta Korzeniowskiego, wydawać się mogło, że chód sportowy w Polsce jest bardzo ceniony. Nikt nie doceniał jednak Dawida Tomali. Gdy rozpoczynał swój chód w Sapporo, Polska poszła spać. Gdy się obudziła, zobaczyła go w powtórkach jako pierwszego przecinającego linię mety.

Dawid Tomala lubi chód. Treningi w ogóle go nie męczą. Gdy zaczął, to bardzo szybko przyswoił technikę. „Jako dziecko trenowałem dla beki. Po roku treningów pojechałem jednak na mistrzostwa Polski i zdobyłem tam medal. To była totalna abstrakcja. On był dla mnie wtedy tym, czym jest teraz olimpijskie złoto.”

Przez całe sportowe życie specjalizuje się w chodziarskim sprincie, czyli 20 km. W 2011 roku zostaje nawet młodzieżowym mistrzem Europy. Poza Polską, nie odnosi jednak kolejnych sukcesów. W wieku 30 lat stwierdza, że chodzenie na 20 km go nudzi. Przerzuca się na 50 km. Przygotowaniom podporządkowuje całe życie. W związku z tym rezygnuje z pracy na budowie, która oprócz stypendium, daje mu utrzymanie.

W marcu 2021 roku jedzie na Słowację wywalczyć olimpijską kwalifikację. W swoim pierwszym w życiu stracie na 50 km zajmuje 11. miejsce, ale ma to, po co przyjechał. Pojedzie na igrzyska. Na ostatni wyścig chodu na 50 km w historii igrzysk. Potem ta konkurencja zostanie zdjęta z programu.

„Skupiłem się na tym, aby nic mnie nie rozpraszało. Miałem „klapki na oczach” i chciałem zrobić swoją robotę. Przyświecała mi myśl, że to ostatni chód na 50 km w historii i fajnie byłoby zapisać się w historii.”

Na starcie w Sapporo, oddalonym o 800 kilometrów od Tokio, stanęło 60 zawodników. Wyścig został przesunięty do innego miasta ze względu na warunki atmosferyczne. W stolicy Japonii w południe temperatura przekraczała 40 stopni Celsjusza. Wzmożony wysiłek przez prawie cztery godziny jest morderczy dla organizmu. Dodatkowo godzinę startu wyznaczono na 5:30 czasu lokalnego.

„Przez 30 kilometrów szło mi się tak lekko, jakby to był wolny trening. Zaczęło mi się nudzić, więc postanowiłem grzać na maksa, bo wtedy wiele się dzieje na trasie. W tym upatrywałem swojej szansy, choć mój organizm bardzo źle znosi wysokie temperatury.” No i poszedł. Oblewając się wodą i chłodząc lodem w specjalnie uszytych przez rodzinę woreczkach na kark. Jego tempa nie wytrzymali m.in. Joao Vieira z Portugalii oraz Evan Dunfee z Kanady, czyli medaliści ostatnich mistrzostw świata. Komentator w polskiej telewizji, początkowo lekko go zrugał za śmiały atak 20 km przed metą. Potem długo wykazywał niedowierzanie i szukał oznak słabnięcia. W końcu, tak jak Dawid Tomala przetrwał kryzys na ostatnich kilometrach, tak i on przełamał swoją niewiarę i uwierzył w sukces rodaka.

„Czasami jest mi przykro, bo wiele osób ze środowiska traktuje chód mało poważnie. Nie doceniają zawodników tej konkurencji i to mnie bardzo boli. To powoduje, że brakuje nam wsparcia. Czasami to podcina skrzydła” – powiedział sportowiec pół-amator, pół-zawodowiec, który poszedł po olimpijskie złoto jak po swoje.


Kevin Cordon – waleczne serce

Badminton uprawiany jest na sześciu kontynentach, ale medale zdobywają tylko Azjaci lub Europejczycy. Wejście kogoś innego do strefy medalowej było do Tokio nie do pomyślenia. Nie było nikogo, kto byłby w stanie rzucić im wyzwanie. Zrobił to jednak Kevin Cordon. Człowiek z wioski w dżungli w Gwatemali.

Miał być piłkarzem, ale marzenie o udziale w igrzyskach olimpijskich spełnił dzięki badmintonowi. Gdy miał 11 lat, do jego La Union, miejscowości w środku gwatemalskiej dżungli, przyjechał nauczyciel, który był byłym badmintonistą. Kevin zamienił piłkę na lotkę. Uznał, że w tej dyscyplinie łatwiej będzie mu spełnić swój sen o igrzyskach. Sen szybko się ziścił, bo już w wieku 22 lat pojechał na swoje pierwsze igrzyska do Pekinu. Zagrał także w Londynie oraz Rio.

Poza Amerykami furory wielkiej nie zrobił. Raz, w 2011 roku, doszedł do ćwierćfinału mistrzostw świata. Do Tokio poleciał jednak zrobić to, czego nie udało mu się do tej pory: wygrywać.

W fazie grupowej łatwo pokonuje znajomego z Igrzysk PanAmerykańskich – Meksykanina Luisa Munoza. Żeby awansować do fazy pucharowej, musiał wygrać jeszcze jeden mecz – z reprezentantem Hong Kongu Ng Ka Longiem. To zawodnik nr 9 w rankingu federacji badmintona. Chińczyk w tym pojedynku jest nieswój. Początkowo chciał grać w czarnej koszulce bez godła Hong Kongu, ale nakazano mu grać w koszulce z godłem. Zamieszanie z tym związane wprowadziło zamęt w jego głowie. Nie grał jak na zawodnika z czołówki przystało. Cordon to wykorzystał i awansował do 1/8 finału. Dla Gwatemalczyka pokonać w badmintonie Azjatę to jak zwycięstwo polskich piłkarzy z Niemcami.

Jego trzeci mecz, z Holendrem Caljouwem, jest w środku gwatemalskiej nocy. Gwatemala nie śpi. Gwatemala w historii igrzysk zdobyła tylko jeden medal. Gwatemala chciałaby drugi. Holender jest faworytem. Pierwszego seta wygrywa Cordon. W drugim dostaje tęgie lanie. Zdobywa tylko trzy punkty. Europejczyk zdobywa 18 punktów pod rząd.

„Nasz kraj jest biedny i nie ma wielkich fanów badmintona, więc jeśli mam szansę konkurować, muszę to zrobić z sercem. I to właśnie zrobiłem w tym meczu. Grałem sercem ”

– mówi po zwycięskim trzecim secie, wygranym minimalnie dwoma punktami.

Tym zwycięstwem wprowadził nowy ład w badmintonie: pierwszy gracz z Ameryki w ćwierćfinale igrzysk. W wieku 34 lat. Jego rówieśnicy z Indonezji i Chin zwykle z tym wieku są już na sportowej emeryturze lub zmieniają obywatelstwo, by jeszcze pograć. A on wygrywa.

Z każdym kolejnym meczem powinno być trudniej. Tymczasem gwatemalczyk jakby temu zaprzecza. „Uwierzysz, że jestem teraz w półfinale?” – pyta dziennikarza po meczu, który z Koreańczykiem Heo Kwanghee trwał tylko 42 minuty. Tyle co z Munozem i Ng Ka Longiem. Na pytanie: „Jak on to robi?” odpowiada: „Wciąż jestem dzieckiem. Bawię się jak dziecko i staram się dać z siebie wszystko”. Po ostatniej lotce, jak dziecko płacze przez kilka minut. Kevin Cordon znów wygrał i jest tam gdzie, gdzie był w swoich marzeniach – w półfinale igrzysk olimpijskich.

Dotychczasowych rywali trochę rozluźniał jego niski ranking (nr 59) i pochodzenie. Poza tym, nie znali go. Z Munozem grał kilkanaście razy, bo to rywal z tej samej strefy, ale z pozostałych zawodników grał tylko raz z Caljouwem. On nie ma pieniędzy, by jeździć na turnieje i grać z najlepszymi, oni mają pieniądze, ale nie są przygotowani na jego waleczność.

W półfinale na jego drodze stanął gracz, który zapowiedział, że docenia osiągnięcia badmintonisty z Gwatemali, ale zakończy tę piękną historię. Duńczyk Victor Axelsen, były mistrz świata, jak powiedział, tak zrobił. Kevin Cordon przegrał. Przegrał także mecz o brązowy medal z Indonezyjczykiem Gintingiem.

Kevin Cordon z Gwatemali przegrał walkę o medal, ale wygrał serca kibiców na całym świecie.


Więcej o historii Kevina Cordona dowiesz się z mojego artykułu:

Zdjęcie główne: https://www.maxpixel.net/photo-4973067

Podziel się