EURO 2024

Dlaczego nie wyczekujemy początku mistrzostw Europy?

Meczom piłkarzy na mistrzostwach do tej pory zawsze towarzyszyła ekscytacja i nerwowe wyczekiwanie – na pierwszy gwizdek, na pierwszego gola, na pierwsze zwycięstwo. Czekało się. Tym razem, w przededniu mistrzostw Europy, mam wrażenie, że w ogóle się nie czeka. Zamiast na Lewandowskiego bardziej czekamy na początek wakacji. Dlaczego?

Polska reprezentacja na mistrzostwa Europy awansowała po raz piąty z rzędu. Do 2008 roku, mimo że w składzie byli Boniek, Deyna, Lato, nie grali ani razu. Zaraz powiesz, że od 2016 roku w mistrzostwach gra połowa Europy (24 drużyny), więc tym bardziej wstyd, że awans wywalczyła dopiero po barażach. Ale mimo wszystko wywalczyła, a tacy Walijczycy, półfinaliści z 2016 roku, teraz nie zagrają.

Za pierwszym razem była ekscytacja, bo jechali pierwszy raz. Poziom fascynacji zwiększał fakt, że po raz pierwszy mieliśmy zagranicznego selekcjonera. Leo Beenhakker stworzył drużynę, która w eliminacjach dwukrotnie pokonała Portugalię i wygrała grupę. I to bez Roberta Lewandowskiego, który wtedy grał jeszcze w drugoligowym Zniczu Pruszków. Niestety w meczu otwarcia graliśmy z Niemcami. Po dwóch golach urodzonego w Gliwicach Podolskiego, któremu dwa razy podawał urodzony w Opolu Klose, przysłowiowy balonik pękł. Remis z Austrią i porażka z Chorwacją spowodowały szybki powrót do domu.

Cztery lata później ekscytacja była jeszcze większa. O mistrzostwach rozmawialiśmy przez całe cztery lata, bo w 2012 roku byliśmy współgospodarzami imprezy. Mieliśmy nowe stadiony, nowego bohatera (Lewandowski był już królem strzelców ligi niemieckiej), nowe nadzieje. I wydawało się, że łatwą grupę. Jako gospodarz uniknęliśmy potęg, wylosowując Grecję, Rosję i Czechy. Bohater nie zawiódł, strzelając gola Grekom na otwarcie mistrzostw. Niestety w drugiej połowie tym samym odpowiedział Salpingidis. Drugi mecz nie był meczem o wszystko, ale że graliśmy z Rosją, był meczem o honor. Na wysokości zadania stanął ówczesny kapitan Jakub Błaszczykowski. Gol w pełnym biegu po zwodzie lewą nogą z 16 metrów. Narodowy oszalał, Polska oszalała. Mimo, że był to tylko remis. Na koniec trzeba było jeszcze pokonać Czechów. Do Wrocławia zjechały tłumy z całej Polski. W strefie kibica na Rynku ścisk był już na dwie godziny przed meczem. Dostawiano telebimy na okolicznych uliczkach i skwerach. Wszystko po to, by po przegranym meczu Wrocław zamienił się w jedno wielkie ściernisko szkła, na którym Polak na Polaku odreagowywał 0:1.

W 2016 roku mieliśmy już jednego z najlepszych napastników świata, który sam wprowadził reprezentację na mistrzostwa, strzelając w eliminacjach 16 goli w 10 meczach. Po dwóch turniejach byliśmy wciąż bez zwycięstwa, więc ekscytacja była wielka. Marzenia spełniły się już w pierwszym podejściu. Na inaugurację wygraliśmy z Irlandią Północną 1:0 po golu Arkadiusza Milika. Napastnik został także bohaterem internetu. Jego nieskuteczność pod bramką rywali spowodowała lawinę memów w stylu: Gdybym, stojąc przed plutonem egzekucyjnym, miał ostatnie życzenie, poprosiłbym, aby strzelał Milik.

Nie zepsuło to jednak atmosfery. Remis z Niemcami oraz wygrana z Ukrainą dały pierwszy w XXI wieku awans do fazy pucharowej w turnieju mistrzowskim. Rywalem była zawsze groźna Szwajcaria. Wynik otworzył Błaszczykowski, który kapitanem już nie był, ale wyrównał Shaqiri. Cała Polska się zatrzymała. W tamtą sobotę pracowałem. Byłem w drodze, ale na karne zatrzymałem się na poboczu i wraz z kolegą oglądaliśmy karne na ekranie smartfona. Jeśli cztery lata wcześniej byłem na ściernisku, to po celnym strzale Krychowiaka byłem w „San Francisco”. To było nieznane uczucie. Twoja drużyna wygrała mecz i była w ćwierćfinale mistrzostw Europy. Do tej pory takie rzeczy były udziałem Anglików, Włochów czy Niemców. Nie Polaków. Piękny sen skończył się kilka dni później, gdy jedenastki lepiej wykonywali Portugalczycy, ale nikt nie miał do nikogo pretensji. Była radość i ekscytacja na kolejne przeżycia.

Po drodze do postpandemicznych mistrzostw Europy 2021 roku były mistrzostwa świata 2018. Ta sama drużyna, ten sam trener, jeszcze większy gwiazdor. A mimo to Senegalczycy i Kolumbijczycy wybili im piłkę z głowy. Skończyło się na klasycznym meczu otwarcia, o wszystko i o honor.

Mistrzostwa Europy 2020 rozgrywane w 2021 były wyczekiwane podwójnie. Po pierwsze, bo znowu gramy, po drugie – bo po lockdownach świat był złakniony grania i wspólnego przeżywania emocji. Niestety dla nas nie było prawie żadnych. Od tego momentu rozpoczął się ciąg koszmarnych wydarzeń na boisku i poza nim.

Na początek tego turnieju niespodziewanie oberwaliśmy 1:2 od Słowaków. Jeszcze powalczyliśmy z Hiszpanami, remisując 1:1, ale w ostatnim meczu Szwedzi pokonali nas 3:2.

Przez następne cztery lata polska kadra miała czterech selekcjonerów. Po Jerzym Brzęczku, który nie dogadywał się z Lewandowskim, stanowisko objął Paulo Sousa. Wyniki nie były olśniewające, ale drużyna awansowała do baraży na mistrzostwa świata. Wtedy Sousa zrezygnował, wybierając pracę w brazylijskim Flamengo. Na jego miejsce przyszedł Czesław Michniewicz. Wybór od początku kontrowersyjny z uwagi na jego kontakty w przeszłości z głównym ustawiaczem wyników w naszej lidze. Awans osiągnął, ale siermiężny styl gry w mistrzostwach świata oraz afera premiowa zmiotły go z tej posady. Zastąpił go stale zasępiony Portugalczyk Fernando Santos, który uśmiechnął się jedynie wtedy, gdy po porażce z Mołdawią mówił dziennikarzom, że i tak nie odejdzie. Byliśmy wtedy na dnie. W tabeli grupy eliminacyjnej wyprzedzała nas Albania, Czechy i Mołdawia. Za nami były tylko Wyspy Owcze.

Najgorszy był styl. Z Mołdawią w Kiszyniowie prowadziliśmy do przerwy 2:0, by ostatecznie przegrać 2:3. Ale nie tylko styl gry na boisku wkurzał kibiców. Jeszcze bardziej styl zarządzania polską piłką przez PZPN. Gdy piłkarze grali przysłowiowy „piach”, działacze pili mocny alkohol w 5-gwiazdkowym hotelu w Katarze, negocjowali z rządem wielomilionowe premie za ewentualne wygrane mecze w mistrzostwach świata oraz zapraszali na wyjazdowe mecze reprezentacji osoby skazane za korupcję… w piłce nożnej. Gdy rok temu we wrześniu Michał Probierz przejmował władzę nad najważniejszą drużyną w kraju, przedstawiała ona obraz nędzy i rozpaczy.

Gdy weźmiemy jeszcze pod uwagę fakt, że obecnie wielu ludzi nie ma w domu telewizji naziemnej, odzwyczaiło się od oglądania telewizji publicznej (tam będą transmitowane mecze) albo jest sprofilowana w mediach społecznościowych jako „niekibic”, to nie dziwmy się, że szybciej wyjedzie poza miasto, niż siądzie z kolegami do wspólnego oglądania „biało-czerwonych”. Ekscytacja powróci, jeśli mecz o honor będzie meczem o awans.

Podziel się